Od zawodów minęło już parę tygodni, nasze ślady w lesie przykrył kurz, ale zanim zaczniemy kolejną biegową przygodę trzeba napisać podsumowanie.
To była zwariowana impreza. Nie tylko dlatego, że nasze grono organizatorów otrzymało ksywkę „wariatów” (więcej tu), ale dlatego, że kolejny raz pokazaliśmy, że kreatywność to nasze pierwsze imię. Wszystko zaczęło się od tego, że postanowiliśmy pobiec w odwrotnym kierunku. I okazało się, że to totalnie nowe zawody! Wszystko trzeba było przemyśleć, przeliczyć i poustawiać na nowo. Sami domyślacie się, że w takiej sytuacji o błąd nietrudno.
Klasyczne „Nowe granice” nadal miały 103 km, ale Małe ultra skurczyło się do 48 km, dystans 23 km nazwaliśmy „Dużą połówką”. Pożegnaliśmy sztafety, powitaliśmy wyścig rowerowy.
Potem zaszaleliśmy z datą i po lutym oraz kwietniu przyszła pora na marzec. Słońce wstało tuż po starcie, więc może magia na starcie była nieco mniejsza, ale zadyma wciąż gęsta.
Najpierw na trasę ruszyli ultrasi i duatloniści, a półtorej godziny później – kolarze. Szacowaliśmy, że dadzą żyć i na mecie pojawią się po jakichś 4 godzinach, ale tak im rywalizacja weszła na koła, że pierwszy przyjechał już po 3 godzinach i 42 minutach. Dobrze, że Jeffeson’s Catering z zupą zdążył.
Jak już przy jedzeniu jesteśmy – wiele osób z łezką w oku patrzyło na nieczynny punkt przy ZPB „Kaczmarek”. Ech, zwykle wizyta tu oznaczała, że meta blisko, a tymczasem cała przygoda dopiero się rozkręcała. Punkt na Wysokim zwykle ciągnął się jak koniec 31-dniowego miesiąca, a tym razem zwinęli się zanim niektórzy zdążyli wypić poranną kawę. Kto szukał przepaku w Stożnym to się zdziwił, bo przepak był w Nowym Kisielinie. Jarogniewice mogłyby spokojnie obejrzeć teleranek, gdyby był, bo u nich pierwsi zawodnicy pojawili się gdy słońce było już bardzo wysoko.
Pojawił się też zupełnie nowy punkt – w Parku Książęcym w Zatoniu. Przygotowało go Stowarzyszenie „Nasze Zatonie. Z min uczestników wnioskujemy, że herbatka u księżnej Dino przypadała im do gustu.
Ponoć ultra to niesamowite doznania, czasem omamy wzrokowe. Dopadło to spora część naszych zawodników, którzy najpierw zastanawiali się, czy przypadkiem nie biegną Maratonu Piasków (a przecież Nowe Granice słyną z The Kałuży!), a potem gdy usiłowali sobie przypomnieć, kto to wołał , że nie ma wody na pustyni, ich oczom ukazał się punkt z piwem. A najśmieszniejsze, że to nie był omam tylko kolejna nowość – tajny punkt pod dowództwem Ultra Beer Runnersów.
A potem zaczęły się schody, a właściwie wspinaczka pod najwyższy punkt na trasie czyli tzw. Bismarcka. Tak, tak, wiemy, że to nie Tatrzańska, ale przyznać się, kto mówił, że Nowe Granice płaskie jak ciasto z zakalcem? Dobra, nie będziemy wypominać, bo kto przebiegł ten swoje wycierpiał. I ta tablica z napisem, że „teraz już tylko z górki”. A tu jeszcze Jagodowe Wzgórze czekało. Dobrze, że na Bismarcku (kolejna nowość!) czekał nas Was punkt odżywczy prowadzony przez fantastyczną ekipę z Biegostacji.
No i meta. Upragniona, przeklinana, ale wypatrywana przez tyle godzin. Łzy wzruszenia, sportowego wk*rwu („I’ll be back!”) czy totalnego luzu. „Mamo, dobiegłem. Nie, nie gotuj pierogów. Jak ci to powiedzieć, tu też mają pierogi”. No były! Najlepsze! I wiele innych pyszności też. Wiadomo, Jefferson’s Catering.
To jeszcze nie koniec nowości. Bo w ramach naszych zawodów fizjoterapeuci postanowili rozegrać swoje Mistrzostwa Polski na dystansie ultra! Tak, zwykle oklejają, masują, aż w końcu nie wytrzymali i sami ruszyli na trasę.
I tak to właśnie było. Kilka osób w trakcie zawodów postanowiło odłożyć tę przygodę na inną okazję (mamy nadzieję, że czujecie się dobrze i że do nas rzeczywiście wrócicie), ale i tak w porównaniu z poprzednimi edycjami było Was dwa razy więcej!